Dzień 7
Etap 5
20 sierpień 2018, poniedziałek
Krossbu /w górach Jotunheimen/ - Lærdal /przy fiordzie Værdalsfjorden/

DO OBRAZKÓW TEGO DNIA PASUJE ZNAKOMICIE.
(Krossbu - Turtargø - Åsete - Øvre Årdal - Årdalstangen - Lærdal)
93,5 km
(łącznie 464,3 km)
start godzina 8:00
meta godzina 18:10
czas jazdy optymalny 6:33 h
czas etapu 10:10 h
średnia prędkość 14,3 km/h
prędkość max 64,21 km/h
suma podjazdów 1.431 m
wysokość max 1.437 m n.p.m.
wysokość min 1 m n.p.m.
wysokość start/meta 1.269/1 m n.p.m.
różnica wysokości 1.436 m
podjazd max 15%
zjazd max 15%
temperatura rano 3°C
temperatura min 2°C
temperatura max 14°C
Totalne szaleństwo i hardcore. Co ja, kurwa, tu robię to nie wiem.
W nocy jest tak zimno, że zamykam się cały w śpiworze razem z głową i zaciskam ściągacz do końca. Przez dłuższy czas jest ciepło dzięki oddechowi, ale w pewnym momencie zaczynam zdawać sobie sprawę, że mam mokre ciuchy. Trzeba było wystawić chociaż nos, a tak: zawilgociłem wszystko parą i pozostała mi gimnastyka co kilka minut. W namiocie sześć stopni. Nie chce mi się sprawdzać ile jest na zewnątrz. Dodatkowy efekt robi fakt, że śpię na lodowcu.
Rankiem wyskakuję na jednym oddechu i zwijam majdan. Temperatura trzy stopnie o ósmej. Nie pada. Lekko wieje. Ale jest tak zimno... A ja nawet nie zdaję sobie sprawy z tego co mnie jeszcze czeka.
Od pola namiotowego dalszy podjazd w góry Jotunheimen, aż do wysokości ponad tysiąc czterysta metrów nad poziomem morza, a tu jedynie dwa stopnie celsjusza! I tak przez kilka godzin - podjazd, zjazd, podjazd, zjazd pasmem Dachu Skandynawii.
To nie koniec. Na przełęczy Tortargø skręcam w wąską prywatną drogę biegnącą znów wysoko w góry, tym razem w masyw Hurrungane. Nadal strasznie zimno, a wilgotna wszystko przemaczająca mgła potęguje chłód. Nie mam czapki, tylko pelerynkowy kaptur pod kaskiem. Nie mam rękawic, jedynie bezpalcówki. Nie mam kominiarki. A na stopach jedynie sandały. Wieje, jest do południa dwa stopnie i poza nieludzkimi widokami jest nieludzka chujnia.
Kiedy myślę, że już, tuż, tuż został mi tylko zjazd do Øvre Årdal, po dwustu metrach zjazdu ponowna wspinaczka dwieście metrów w śniegi.
Wreszcie zjazd do fiordu - nieustanna dziewięcioprocentówka w dół z tysiąca trzystu metrów do zera. Zjeżdżając tak drżę i taki jestem skostniały, że nawet nie wiem czy trzymam kierownicę czy sama się trzyma dłoni. Pod koniec pędu wlatuję w deszcz i czternaście stopni celsjusza.
W samym miasteczku świeci słoneczko i jest bezwietrznie, ale ja jeszcze długo pozostaję ubrany we wszystko i zmarznięty. Aby się rozgrzać zachodzę do pizzerii i zamawiam najtańszą. Za około czterdzieści złotych dostaję olbrzymią pyszną margeritę i ku zdumieniu kelnerki pożeram ją w trzy minuty.
Teraz już tylko 35-kilowetrowy spacerek wzdłuż fiordowego jeziora do kempingu w Lærdal? Nic bardziej mylnego. Co prawda szosa biegnie obok wody, ale góra-dół-góra-dół, poza tym siąpi znów deszcz i wieje w twarz. No i te tunele. Przejeżdżam siedem z nich i normalnie włos się jeży - brak pobocza, zakrętasy i ryk silników ciężarówek.
Po dotarciu do ósmego tunelu następuje to co przeczuwałem - zakaz wjazdu dla rowerów. Cóż. Będę łapał stopa, no bo nie przejadę 6,6-kilometrową jamą z sześcioprocentowym podjazdem na całości. Zresztą "oko" czuwa przy wjeździe, a dwa tysiaki na drodze też nie leżą.
Stoję z godzinę i nic. Nikt nie staje, choć sporo kierowców kamperów wymownie rozkłada ręce, jakby chcieli, ale nie mogli. No właśnie. Przecież tu ciągła linia na poboczu, a nad głową kamera. Nikt tu nie stanie. No to zjeżdżam dwa kilometry niżej do przystani promowej i... zatrzymuje się pierwsze auto zjeżdżające z promu. Ledwo zdążyłem pozdejmować sakwy, nawet jeszcze nie wyciągnąłem kciuka, a tu cmyk, staje ciężarówka. Tir z pustą paką. I jedziemy. "-Łe-du-ju-from" - mówi. "-From-poł-land" - odpowiadam. A on: "-Gadasz...?". Masakra, gostek z Polski na tirze mnie zabrał. I to skąd? Ze Ścinawy! Piętnaście kilometrów ode mnie. Szkoda żeśmy tylko sześć minut gadali, bo tyle trwała jazda.
A wysiadam przy samym kempingu w Lærdalsøyri po drugiej stronie tunelu.
W nocy jest tak zimno, że zamykam się cały w śpiworze razem z głową i zaciskam ściągacz do końca. Przez dłuższy czas jest ciepło dzięki oddechowi, ale w pewnym momencie zaczynam zdawać sobie sprawę, że mam mokre ciuchy. Trzeba było wystawić chociaż nos, a tak: zawilgociłem wszystko parą i pozostała mi gimnastyka co kilka minut. W namiocie sześć stopni. Nie chce mi się sprawdzać ile jest na zewnątrz. Dodatkowy efekt robi fakt, że śpię na lodowcu.
Rankiem wyskakuję na jednym oddechu i zwijam majdan. Temperatura trzy stopnie o ósmej. Nie pada. Lekko wieje. Ale jest tak zimno... A ja nawet nie zdaję sobie sprawy z tego co mnie jeszcze czeka.
Od pola namiotowego dalszy podjazd w góry Jotunheimen, aż do wysokości ponad tysiąc czterysta metrów nad poziomem morza, a tu jedynie dwa stopnie celsjusza! I tak przez kilka godzin - podjazd, zjazd, podjazd, zjazd pasmem Dachu Skandynawii.
To nie koniec. Na przełęczy Tortargø skręcam w wąską prywatną drogę biegnącą znów wysoko w góry, tym razem w masyw Hurrungane. Nadal strasznie zimno, a wilgotna wszystko przemaczająca mgła potęguje chłód. Nie mam czapki, tylko pelerynkowy kaptur pod kaskiem. Nie mam rękawic, jedynie bezpalcówki. Nie mam kominiarki. A na stopach jedynie sandały. Wieje, jest do południa dwa stopnie i poza nieludzkimi widokami jest nieludzka chujnia.
Kiedy myślę, że już, tuż, tuż został mi tylko zjazd do Øvre Årdal, po dwustu metrach zjazdu ponowna wspinaczka dwieście metrów w śniegi.
Wreszcie zjazd do fiordu - nieustanna dziewięcioprocentówka w dół z tysiąca trzystu metrów do zera. Zjeżdżając tak drżę i taki jestem skostniały, że nawet nie wiem czy trzymam kierownicę czy sama się trzyma dłoni. Pod koniec pędu wlatuję w deszcz i czternaście stopni celsjusza.
W samym miasteczku świeci słoneczko i jest bezwietrznie, ale ja jeszcze długo pozostaję ubrany we wszystko i zmarznięty. Aby się rozgrzać zachodzę do pizzerii i zamawiam najtańszą. Za około czterdzieści złotych dostaję olbrzymią pyszną margeritę i ku zdumieniu kelnerki pożeram ją w trzy minuty.
Teraz już tylko 35-kilowetrowy spacerek wzdłuż fiordowego jeziora do kempingu w Lærdal? Nic bardziej mylnego. Co prawda szosa biegnie obok wody, ale góra-dół-góra-dół, poza tym siąpi znów deszcz i wieje w twarz. No i te tunele. Przejeżdżam siedem z nich i normalnie włos się jeży - brak pobocza, zakrętasy i ryk silników ciężarówek.
Po dotarciu do ósmego tunelu następuje to co przeczuwałem - zakaz wjazdu dla rowerów. Cóż. Będę łapał stopa, no bo nie przejadę 6,6-kilometrową jamą z sześcioprocentowym podjazdem na całości. Zresztą "oko" czuwa przy wjeździe, a dwa tysiaki na drodze też nie leżą.
Stoję z godzinę i nic. Nikt nie staje, choć sporo kierowców kamperów wymownie rozkłada ręce, jakby chcieli, ale nie mogli. No właśnie. Przecież tu ciągła linia na poboczu, a nad głową kamera. Nikt tu nie stanie. No to zjeżdżam dwa kilometry niżej do przystani promowej i... zatrzymuje się pierwsze auto zjeżdżające z promu. Ledwo zdążyłem pozdejmować sakwy, nawet jeszcze nie wyciągnąłem kciuka, a tu cmyk, staje ciężarówka. Tir z pustą paką. I jedziemy. "-Łe-du-ju-from" - mówi. "-From-poł-land" - odpowiadam. A on: "-Gadasz...?". Masakra, gostek z Polski na tirze mnie zabrał. I to skąd? Ze Ścinawy! Piętnaście kilometrów ode mnie. Szkoda żeśmy tylko sześć minut gadali, bo tyle trwała jazda.
A wysiadam przy samym kempingu w Lærdalsøyri po drugiej stronie tunelu.
NIEZWYKŁY MAJESTATYCZNY PEJZAŻ JOTUNHEIMEN
TYLKO NIE TRACIĆ WIARY...
NA DALEKIM PLANIE WIDAĆ MOST, DO KTÓREGO CISNĘ
KARETKA POGOTOWIA W AKCJI
PRZEDE MNĄ WYBAWIENIE - MIASTECZKO ØVRE ÅRDAL I FIORD ÅRDALSFJORDUR
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz